Wpadła mi w ręce książka fajna, ale… czy dobra? Jestem matką, prowadzę bloga parentingowego, a literaturą zajmuję się zawodowo, więc ze mną autor będzie miał pod górkę. Wzięłam pod lupę nowość na rynku, „Proste rzeczy o rodzicielstwie” Luisa Timma, w pamięci mając dziesiątki innych poradników dotyczących wychowania dzieci. 

Mówię więc od razu: zapomnijcie o nich. Zapomnijcie, bo to nie jest typowy poradnik. To raczej manifestacja światopoglądu autora, tego jak pan Timm poukładał sobie życie, relacje rodzinne i wnętrze. I - jeśli wierzyć książce - poukładał je sobie na tyle dobrze, by wieść żywot człowieka spełnionego oraz szczęśliwego.

Teraz chce on, byśmy żyli tak, jak on. Innymi słowy, chce z pomocą swojej książki siać szczęście, na które sobie zapracował. 

Tylko czy to możliwe? I tak, i nie. 

 

Jeśli załapiemy chaos książki i swoistą logikę wypowiedzi autora, to tak, można dać się ponieść tekstowi, któremu - i tu pada mój najcięższy zarzut - brak struktury.

Książkę na początku wnikliwie czytałam, później zaczęłam już tylko kartkować, bez poczucia, że cokolwiek tracę. 

Wyjaśnię, dlaczego tak się działo. Rozpoczęcie efektownym #jebiemnieto i płynącym z niego błogostanem było skutecznym trikiem na początku. Trochę wulgarne, ale nie do końca, bo wciąż z humorem, nie całkiem serio, z męskim humorem, który wnosi świeżość w zdominowanym przez panie środowisku rodzicielskim. Gdyby tak było do końca, może… 

 

Niestety, dostajemy tutaj dość przypadkowo zebraną serię rad, ciut mentorskie wytyczne dotyczące postawy życiowej, nawet - rzec bym mogła - powielanie wszystkim znanych frazesów.

Przykłady? 

„Z założenia nie warto myśleć, że ludzie to najgorsze gady i gnidy i że każdy życzy nam źle.” (str. 182)

„Samo „kocham cię” powinno być tłuczone jak mantra, ale nie chodzi o bezsensowne wypowiadanie słów… Muszą za nimi iść także czyny, połączone z uśmiechem, szczerym spojrzeniem w oczy, złapaniem kontaktu.” (str. 50)

„Nic nie dadzą nerwy, nic nie da nakręcanie się i wyolbrzymianie problemu. Gdy dziecko np. Denerwuje się, wpada w histerię, nic nie wskóramy podnoszeniem głosu, rozkazywaniem, czy szantażem.” (str. 159)

 

A może to ja jestem winna? Może książka mnie nie zachwyciła, bo nie jest dla mnie niczym nowym? Bo sama czuję się spełnioną matką, kochającą swoją rodzinę i cieszącą się z faktu, że przytrafiło mi się coś takiego, jak dzieci, mąż i czas spędzany z nimi? Zupełnie tego nie wykluczam. 

Nie daję się ponieść ciągowi myśli Luisa Timma. Jestem ostrożna. Jego pisanie nosi znamiona strumienia świadomości, ale to poradnik, (a nie literatura piękna!), który powinien być usystematyzowany, poparty czymś więcej, niż zbiorem historii i rad, które można dawać przyjaciołom podczas wspólnych wieczorów. 

Nic, co przeczytamy w książce „Proste rzeczy” nie jest złe. Autor marzy o tym, że zarazi nas swoją postawą życiową, ale dobre chęci to za mało, by stworzyć poradnik oparty na konkretach. Czuję to, co Timm chciał nam przekazać. Zrobił to jednak tak naiwnie, tak bardzo emocjonalnie, że gdzieś w tym wszystkim zgubił się sam czytelnik, a to przecież do niego skierowana jest ta książka. Mi bardzo brakuje tu odrobiny chłodu, obiektywizmu, choćby quasi-naukowego podejścia. Bo drobnym drukiem przeczytamy, że autor nie jest ani „psychologiem rodzinnym, ani dziecięcym, ani ekspertem w sprawach wychowawczych” (str. 2). Najwyraźniej naczytałam się zbyt wielu poradników. 

Podsumowując, książka to wdzięczna, ale dla mnie niewystarczająca jako poradnik.