Zawsze się śmieję, że gdy firmy kosmetyczne nie mają już żadnego wabika na klientki, wymyślają koło na nowo. Balsamy nazywa się zatem „eliksirami”, tworzy rzeczy innowacyjne tylko na pozór. Najnowszy hit? Olejki w balsamie, które - w moim przekonaniu - nie są niczym innym, jak balsamami do ciała o bardzo lekkiej, lejącej konsystencji.

Mało tego: kiedyś mówiono o nich „mleczka do ciała”, ale ponieważ określenie to trąci myszką (mleczek używała moja mama, a do demakijażu - pamiętam - była śmietanka), wymyślono balsamy olejkowe bądź olejki w balsamie. Nieważne.


Nie zmienia to faktu, że mogą to być przyzwoite. W ogóle po jakimś czasie unikania kosmetyków drogeryjnych wracam do nich, bo to ulga dla portfela i jakby odkrywanie tych wszystkich zasobów na nowo. Dziś taka właśnie „nowość-nie-nowość”, olejek w balsamie od Nivea.


Lekki, przyjemny, kupiony z myślą o toalecie po siłowni, kiedy to potrzebuję balsamu, który wchłania się błyskawicznie. Te w sprayu przerobiłam i stwierdzam, że ich możliwości nawilżające nie są na tyle dobre, by zostać z nimi na dłużej.


A tu i piękny zapach, i opakowanie, i cena (ok. 20 zł), i działanie przyzwoite. W składy nie będę się zagłębiać, czasem po prostu macham na nie ręką ufając, że krzywdy sobie nimi nie zrobię.
Zresztą, tu o tę lekkość chodzi. Wydaje się, że to kosmetyk idealny na lato. Ot, szybki prysznic, kilka ruchów dłońmi na wklepanie tegoż balsamu i już mamy wrażenie, że skóra jest zadbana i wiele więcej jej nie trzeba. Złudne to trochę, ale co tam... Jak mówiłam, macham ręką i idę, roztaczając piękny zapach kwiatów wiśni.