Są takie perfumy, które znają wszyscy i wydaje się, że wszyscy nimi pachną. Mimo to zupełnie nie przeszkadza mi ich noszenie. Są piękne i to jest moje jedyne uzasadnienie.

Poza tym, zapach zawsze można zmieszać z innym (był już o tym tekst), faktem jest również, że każdy zapach inaczej pachnie na różnych osobach. Tak więc Ty i Twoja skóra w połączeniu z wybranymi perfumami tworzycie własny signature scent.

Kiedyś w Sephorze(!) zaczepiła mnie ekspedientka:

- Przepraszam, czym pani pachnie?

Jak to - ona, która sprzedaje perfumy o tym nie wie?

- Rano skropiłam się próbką Mon Guerlain - odparłam zgodnie z prawdą.

- Ojej, naprawdę? Nigdy bym nie pomyślała! Na pani się wyjątkowo pięknie rozwinął.

Mon Guerlain w wersji pełnowymiarowej nie mam do tej pory (choć to tylko kwestia czasu).

Dziś napiszę o innym zapachu, który wybrałam na październik. Szypry muszą zaczekać co najmniej do listopada. ;-)

Chloe Eau de Parfum

I choć róży w perfumach nie lubię (konwalii zresztą też), tu mi nie przeszkadza. Czystością zapach ten kojarzy mi się z Infusion D’Iris Prady. Jeśli miałby kolor, byłby on bladoróżowy, rozwodniony i klarowny.

To zapach białej, świeżo wypranej damskiej bluzki, kobiecy, wielowymiarowy. Zapachy kwiatowe zawsze odbieram jako duszące, nieprzyjemne, a tu uderza mnie ich rześkość. Tak charakterystyczna, że mimo mojego przywołania Infusion, nie można go tak naprawdę porównać z niczym innym. A to sztuka stworzyć coś tak wyjątkowego na perfumiarskim, wypełnionym po brzegi rynku.

Zapach mimo pozornej lekkości utrzymuje się bardzo długo i z czasem się ociepla.

Ależ oczywiście, że Chloe EDP nie jest żadną nowością - mają już 9 lat!

Nuty głowy: piwonia, frezja i liczi
Nuty serca: róża, konwalia i magnolia
Nuty bazy: ambra i cedr virginia