Lubię polszczyznę Michała Rusinka, którą poznałam przy okazji "Nic zwyczajnego". Zwięzłą, zgrabną, celną, nie ozdobioną żadnymi niepotrzebnymi słowami, bez silenia się na elokwencję, a tak efektowną. „Pypcie na języku” to popis jego możliwości, przejaw błyskotliwości mężczyzny, który miał szczęście być sekretarzem Wisławy Szymborskiej. Czuć w jego języku tego ducha poetki, jakby jej geniusz na niego skapnął, choć to może być obraźliwe, bo wierzę w samorodne umiejętności Michała Rusinka.

„Pypcie na języku” to zbiór zabawnych anegdot, językowych popisów, opowiastek, które bazują - a jakże - na urokach polszczyzny. Wszystkie krążą wokół niefortunnie użytych słów czy zwrotów, dlatego krzyżyk na drogę komuś, kto zechce to wszystko przełożyć na inne języki.



Można ją czytać od końca, od środka, można do niej wracać, nieważne. Ta książka to coś, co nazywam mianem „poczytajki”. Czyli taka, której lektura jest łatwa, lekka i przyjemna, również intelektualnie. Coś do delektowania się, coś dla zabieganych, by czytać sobie po jednym rozdziale, by czytać na głos w towarzystwie, by móc sobie kilka przyswoić i później błysnąć w towarzystwie.  

wirtuozeria polszczyzny
którą smakować się chce powoli
albo połknąć w całości
…jak kto woli

PS

Wiem, że krótko, ale tu trzeba podsumować tylko, że książka jest świetna. Kropka.