Od kiedy pamiętam, byłam szczupła. Od kiedy pamiętam, kochałam słodycze.


I zawsze czułam się bezkarna, gdy pochłaniałam nieraz parę batoników na raz. A jak! Od kiedy jednak mój mąż zmienił styl życia, a ja razem z nim (siłownia, lepsza dieta…), bardzo uważam na to, co jem i staram się ze wszystkich sił ograniczać słodycze, bo to moja największa słabość. Oprócz kawy, ale od kiedy trąbią w mediach o tym, że ma działanie antyrodnikowe, piję ją bez wyrzutów sumienia.


Wracając do słodyczy: jem ich mniej. Naprawdę. Nie oznacza to, że zupełnie wyzbyłam się z mojej diety cukru, ale w moim przypadku to i tak sukces.

Jak mi się to udało? Albo inaczej: są zasady, których trzymanie się pozwala mi skutecznie ograniczać ilość pochłanianych słodyczy.  Oto one:


Nie kupuję słodyczy. Nie podchodzę do nich w sklepie. Nie mam ich w domu.


Brzmi strasznie, prawda? Ale działa. Wiem, że jeśli mam w domu czekoladę, to ją prędzej czy później zjem. A jeśli nie mam, zjadam musli z jogurtem i suszonymi owocami, gdy nachodzi mnie ochota na coś słodkiego.


Co prowadzi mnie do kolejnej zasady:


Szukam zamienników, "mniejszego zła"


Słodzę ksylitolem, jeśli muszę (piekę ciastka owsiane z jego dodatkiem - dzieci je uwielbiają). Albo syropem z agawy. Albo miodem. Jem owoce w różnej postaci. A najprościej mówiąc, szukam alternatyw dla sacharozy.


Jeśli jem, jem minimum


Czasy, gdy opychałam się czekoladą mówiąc sobie: „Od jutra koniec ze słodkim!” minęły i przestałam się oszukiwać. Jadam słodycze, pozwalam sobie na odrobinę tego i owego, ale cały czas mam świadomość, że to


a) nie jest koniec świata,
b) w życiu trzeba mieć przyjemności,
c) jeśli zachowam umiar, nie będzie źle.


Nie chodzę głodna, jem złożone węglowodany


Kasze, pumpernikiel, chleby żytnie z pełnego ziarna, pieczone ziemniaki - jem to wszystko i bardzo staram się nie dopuścić do uczucia mocnego głodu. To wtedy najczęściej na szybko łatałam głodową dziurę batonikiem. Czasem mam przy sobie pojemnik z musli. Gdy nie ma mleka na podorędziu, zalewam je choćby wrzątkiem. I już mam swoją „metodę na głoda”.