Fakt jest następujący: zdecydowanie lepiej czyta się książki napisane językiem zwartym, efektownym i jednocześnie łatwym w odbiorze. Lektura raz-dwa staje się przyjemna, słowa się leją nam do głowy, strona po stronie treść umyka. Ani się obejerzymy, a tu połowa, trzy-czwarte… całość. Potem przychodzi refleksja, co mi ta książka, poza przyjemnością wlewania w siebie tych zgrabnych zdań, dała.

Zabierając się za recenzję książki Wioletty Grzegorzewskiej „Stancje” pomyślałam, że to pozycja dla tych, którzy mają sporo czasu na czytanie. Bo absolutnie nie jest to lektura obowiązkowa, choć przyjemna - owszem.

Grzegorzewska zaczyna swoją krótką powieść (będącą de facto zbiorem opowiastek umiejętnie wszytych w główny wątek) od czarującego na swój sposób porównania tłumu do wieloryba. Wielkie cielsko, ogromna masa, zwierz, nad którym nie sposób zapanować. Jest takich smaczków w tej książce sporo, fragment o wąchaniu kleju również tknął mnie  sympatycznie.

I jeśli czytamy dla samego obcowania z dobrym językiem, to jak najbardziej, to polecam. „Stancje” są bowiem bardzo przyjemne w odbiorze. Grzegorzewska wie, jak się posługiwać polszczyzną, by nie zmęczyć. Dobrze oddaje klimat ówczesnych czasów transformacji (kłaniam się Oldze Drendzie i jej „Duchologii”) pisze trochę kinematograficznie, dużo tu obrazowości podanej tak, że łatwo wszystko wizualizujemy i również z tego można czerpać przyjemność.

Szybko kończymy książkę, w której główna bohaterka tułając się od stancji do stancji wysłuchuje różnych historii, w między czasie dając porwać się przeróżnym nastrojom: od mogącej chwycić za serce melancholii po ciut mroczny klimat. Nie chcę zdradzać za dużo opisując treść, ale przyznam, że książka to ciekawa, choć nie głęboka. Efektowna, acz bez drugiego dna.

Kończymy ją, zamykamy okładkę z tej drugiej strony i jakoś tak… bardzo gładko przechodzimy do porządku dziennego. Wiola nie zaprząta nam głowy, ale może to i dobrze, bo niektórzy lubią nieskomplikowane oderwanie od rzeczywistości. Jeśli ktoś porwie się na nazwanie tej pozycji „czytadłem” (co moim zdaniem jest jednak krzywdzące), to warto dodać, że czytadło to łyka się jak dobry film z kilkoma ciekawymi chwytami, ale rozmowa po zakończeniu sprowadza się do stwierdzenia: „dobre, warto”.