Nowy zapach Tiffany & Co. znalazł się na moim celowniku, gdy tylko zobaczyłam go w jakimś magazynie.

Opis brzmiał więcej, niż zachęcająco, a flakon był po prostu prze-pię-kny.

Nuty głowy to owocowe akordy mandarynki, bergamotki i cytryny; nuty bazy to irys, czarna porzeczka, róża i brzoskiwinia; nuty bazy zaś to piżmo i paczula.

Begamotka, irys, piżmo? Jak na miarę, jak dla mnie.

Otóż nie, nie dla mnie.



Jak dobrze, że kupiłam miniaturę!

Wąchając w drogerii, na nadgarstku, pewnie bym się jeszcze dała ponieść i zauroczyć, bo początek jest świeży i zachęcający.

Niestety, całość nijak trzyma się skóry, trwałość jest znikoma, ale cena już nie, ale znajdźmy więcej pozytywów.



Nadzieje wiązane z Tiffany & Co. EDP były duże. Nic dziwnego - to pierwszy zapach tej marki po dłuższej przerwie.

Autorka, Daniela Andrier, inspiracji szukała w kamieniach szlachetnych i biżuterii, ale - niestety - kompozycji tej bardzo brakuje głębi, o wyjątkowości nie wspominając. To perfumy lekkie, przyjemne, czyste, eleganckie, ale nie do końca spełniające te wielkie nadzieje. Spodziewałam się czegoś wibrującego, bardzo pasującego do flakonu, szlachetnego i nie przytłaczającego zarazem. Ten brak nachalności został chyba jednak potraktowany zbyt dosłownie. I albo to mój nos, albo zapach się jakoś rozmywa, stając się nieprawdopodobnie bliskoskórny.

Za to można je spokojnie nosić do pracy, bo nie są migrenogenne, bardzo neutralne i zdecydowanie nie na wieczór - nikt nie wyczuje naszego zapachu wobec konkurencji na skórze innych.