Kocham reportaże i książki podróżnicze. Zawsze powtarzam, że uwielbiam czytać o miejscach, do których prawdopodobnie nigdy nie pojadę. Nie mam wówczas uczucia, że coś mnie omija. Czasem, gdy książka jest naprawdę fascynująca, odnoszę wrażenie, że moja podróż nie dałaby mi tyle emocji, co autorowi. Że może ten ktoś potrafi wycisnąć z tego wszystkiego więcej…

Z taką nadzieją zabierałam się za „Tam, gdzie kończy się świat” Pawła Zgrzebnickiego. Pozycja przeszła test kilku stron w Empiku i zadowolona pomaszerowałam do kasy. Jakaż to miała być wyprawa, wciąż tajemniczy ląd, pierwotne społeczności, dzikie plemiona! Koniec świata, w istocie. No kto by nie był ciekawy?

Niestety, chwilę ją „męczyłam”. Książka nie jest zła, ale wybitny reportaż to to też nie jest… Dokumentacja wyprawy, wyjazdu z dość interesującymi wstawkami wiedzy z zakresu antropologii i historii - owszem.



Zgrabnie, sympatycznie napisana, narracja idzie wartko jak strumyk, ale czuje się zawód. Odkładam ją i myślę: „I to cała Papua?”. Pewnie wyjdę teraz na „nabzdyczoną białą” (to cytat z książki), lecz brak mi tu pewnej głębi, ducha nie tyle odwagi, co tupetu z lekką nutką awanturnika. Autor wyrażaj jakąś tęskntoę za tym, co było, co odchodzi w zapomnienie (bo jednak Papua stopniowo przestaje być dzika) i z pełnej przygód wyprawy przywiezie głównie wrażenie nieubłaganej ekspansji cywilizacji. Bo i tam mamy już hotele, taksówki, klimatyzację. Nie wiem, czy szczegółowe opisy przemieszczania się obecne w książce są takie konieczne - to nie informator turystyczny, a reportaż.

Być może gubi mnie moja miłość do narracji Jacka Hugo-Badera oraz sposobu, w jaki potrafi wyciągać z pozornie szarych ludzi to, co niezwykłe. Tego tu nie ma.


Może też Paweł Zgrzebnicki chciał pokazać wszystko, co się dało? W rezultacie powstał obraz krainy niegdyś bogatej kulturowo, a teraz niosącą całe to bogactwo w plastikowym chińskim plecaku obklejonym naklejkami zachodnich napojów. Najbardziej przeraża fakt, że z dużym prawdopodobieństwem oddał tym sposobem faktyczny stan rzeczy Papui…

PS  Mówią, że książka ta świetnie radzi sobie bez zdjęć. Może, ale spójrzmy tylko na ten cudowny portret z okładki, wykonany przez autora. Dlaczego by nie zobaczyć więcj podobnych fotografii?