Zaczęło się od chęci obejrzenia serialu. Jak everyman zareagowałam na recenzje, które w tytułach miały przymiotniki, takie jak „wstrząsający”, „szokujący”, „inny niż wszystkie”, „przerażający”. No i - wstyd przyznać trochę - poszłam na to, dałam się zaciekawić.

Wiedziałam jednak, że serial przekreśli moją szansę na lekturę, więc zdecydowałam: najpierw książka. No i… książka sprawiła, że na serial nie mam ochoty.



Dlaczego?

Zacznę od orwellowskiego „Roku 1984”. Tyle antyutopii mi trzeba, to jest ta jedna i niepowtarzalna, do której będę porównywać wszystkie inne. Książka wszech czasów.

„Opowieść podręcznej” musiała skończyć jako głos wtórujący, choć Margaret Atwood poczyniła sporo wysiłków, by utkać ze słów coś więcej, niż echo Orwella. Nie ma jednak innej rady, „Rok 1984” snuje się jak cień wielkiego przodka, do którego potomek aspiruje.

Zaczyna się w przyszłości, po niejasnej katastrofie ekologicznej, wskutek której dramatycznie zmalał przyrost naturalny. Dzieci rodziło się niewiele, z czego 1/4 z poważnymi wadami genetycznymi. Władze Republiki Gilead - bo w taki twór przekształciły się Stany Zjednoczone - kwalifikowały te 25% noworodków jako „niedzieci”. Co z nimi robiono, niewielu wiedziało, ale można się było domyślać, że utylizowano. W takiej oto rzeczywistości przychodzi żyć Fredzie. To nie jest jej prawdziwe imię, powstało od imienia jej Komendanta, mężczyzny, który ma ją w posiadaniu, dosłownie i w przenośni. Freda jest podręczną, kobietą sprowadzoną do roli żywego inkubatora. Jej jedyny cel to w chwili obecnej zajście w ciążę - bez tego jest dla Republiki bezwartościowa.

Podręczne nie mogą czytać, ubierają się tylko na czerwono, oprócz celu prokreacyjnego ich jedynym zajęciem jest wychodzenie raz dziennie po zakupy.

Ale Freda miała kiedyś normalne życie, męża, córkę. Małżeństwo unieważniono, dziecko zabrano. A ona została przydzielona innemu, by co miesiąc pokornie kłaść się na łóżku z podwiniętą do góry spódnicą.

Tyle, jeśli chodzi o zarys fabuły. Sama książka powstała dość dawno, a o jej istnieniu przypomniał serial o takim samym tytule. Przeczytałam książkę, obejrzałam zwiastun, kilka fragmentów i… nie chcę już oglądać, choć wiem, że do ekranizacji wprowadzono kilka zmian, które mają odświeżyć czytelnikowi, a następnie widzowi, doznania.

Nie mi, choć nie sposób zaprzeczyć, że książka w istocie JEST wstrząsająca i porusza. I tak, jest aktualna, nawet w Polsce, gdzie wciąż istnieją zapędy, by odebrać kobiecie prawo dotyczące decyzji wydawania na świat potomstwa. Na poziomie etyki pozycja jest świetnym materiałem do dyskusji. Mamy tu totalitaryzm, kwestie wolności jednostki, podstawowe cechy decydujące o naszym człowieczeństwie.

Skupmy się jednak na samej przyjemności czytania. Narracja jest spokojna, niepokojąco wręcz spokojna, bo jak tu o okropieństwach mówić szeptem… A jednak ma się wrażenie, że Freda wszystko to wyszeptuje nam do ucha. I że skupia się na rzeczach nieraz nieistotnych. Te przerywniki sprawiają, że ja przez pewne fragmenty przebiegałam szybciej, nie czując, że tracę coś istotnego z całości.

Świat stworzony przez Atwood jest bardzo mglisty. Narratorka i zarazem główna bohateria wie mało, a jeszcze mniej wie czytelnik. Może to być celowy zabieg mający na celu stworzenie atmosfery niedoinformowania obywateli, odmawiania im wiedzy, braku transparentności wszelkich działań, również - bądź przede wszystkim - dotyczących ich samych. Moim pierwszym odczuciem było jednak stwierdzenie: pisarka wymyśliła świat, który widziała niejasno i nie zadała sobie trudu dookreślenia go. Sporo tu powtórzeń, niewiele wnoszących dialogów, jakichś wątłych emocjonalnie opisów. Dociekliwy umysł zadaje pytania: co to za rząd, jak doszło do obalenia poprzedniego, co to za katastrofy ekologiczne, jak funkcjonuje ruch oporu, jak zorganizowana jest hierarchia władzy, komu i dlaczego ją przyznano? Dużo wątpliwości, których wcale nie rozwiewa końcowy komentarz historyczny.