Gdy mam już produkt, który polubię, staję się bardzo oporna na wszelkie nowości. Nie będę testować nic, nie dam się namówić na żadne zamienniki. A jednak… Mój ukochany bronzer Diora musiał zrobić miejsce.



Skusiłam się na Holla od Benefitu, choć:

a) nie lubię takich opakowań - ja, sroka, wciąż jestem za tym, że moja kosmetyczna powinna być jak skarbiec, pełna błyskotek,
b) wciąż lubię bronzer Diora.

Holla wydawał mi się jaśniejszy, bardziej dyskretny. No i tańszy.

- To opakowanie ma swoje plusy - przekonywała ekspedientka. - Gdy spadnie, nie stłucze się.



Pierwsze wrażenia? Jest jakby mokry, bardziej się osypuje. Myślałam, że będzie też prezentował się dyskretnie, a tu pociągnięcie  pędzlem i bach! plama koloru, którą później musiałam łagodzić pudrem i czystym pędzlem. Za to odcień ładny, nie żółty, nie ceglany. Pięknie imituje naturalną opaleniznę i mimo tego początkowego szoku stwierdzam, że nadaje się dla początkujących, bo jego odcień jest znakomity, matowy i nie tak dramatyczny, jak w wypadku wielu innych bronzerów.


Wciąż nie mogę przeboleć tego opakowania.

- A nie ma żadnych innych puderniczek do tego czegoś? - pytałam z nadzieją.

Nie, nie ma. Mam puder w kartonie. Niech będzie, dla jego pięknego wnętrza…