Ach, te obniżki, te rabaty. Co z tego, że za miesiąc będą nowe: trzeba iść i wydać, upolować, zdobyć, żeby wrócić do domu z poczuciem dobrze zrobionych zakupów.

Buntuję się trochę przeciw temu, ale to nie jest tak, że prowadzę życie ascetki. Do minimalizmu mi daleko, choć gdy patrzę na innych… Dość, dość. Mamy się porównywać do samych siebie, prawda? Przynajmniej taka jest idea.

Nie tylko z buntu nie wciągnął mnie jednak Black Friday. Odrzuciły korki na wjeździe do galerii, choć jechałam tam tylko na obiad.

Zaparkowałam dalej, poszłam… W drodze zrobiłam zdjęcie wszystkim (nie)cierpliwie czekającym na wjazd i wysłałam mężowi.

- Ludzie ogłupieli - skomentował siedząc w pracy, nie w sklepie.

- Żeby w dobie Zalando, zakupów przez internet i kurierów tak wariować - dodałam.

Wiecie, mam listę rzeczy, które by mi się przydały. Przedmioty potrzebne, przydatne. To jest coś, co coraz rzadziej dotyczy kupowania na wyprzedażach: potrzeba. Idziemy z nudów, z ciekawości, bo tak robią inni. Ratunku, kupowanie z braku lepszego zajęcia?!

Ale byłam, poszłam na ten obiad... Wróciłam z długimi rękawiczkami do połowy przedramienia. Żadna ekstrawagancja, to nie sweter wyszywany perłami, tylko czarne, długie, smukłe rękawiczki, które będą pasować mi do wdzianka zakupionego przez męża na 10. rocznicę ślubu. Musiałam je zmierzyć, bo mam drobne dłonie i wszystkie dotychczas zamawiane rękawiczki musiałam zwrócić.

Zamiast 300 zł zapłaciłam za nie 130, są z miękkiej koźlej skóry. I czułam się trochę retro wracając z nimi na piechotę, gdy inni przeklinając ruch chceli się dostać do Mekki shoppingu. Byłam taka, taka zadowolona, że nie wracam objuczona jak wielbłąd. Ale tym nie pochwalę się na Insta, co? ;-) Nie wyliczę rzeczy, których NIE kupiłam. A gdybym tak mogła, moja lista zawstydziłaby wszystkie księżniczki zakupowej rozpusty.