Monika Bułaj zaczarowała mnie swoim głosem z wyraźnymi włoskimi naleciałościami, swoją barwną wypowiedzią i niezwykłym słownictwem, które zupełnie nie zubożało mimo faktu, że ta fotograf i reporterka mieszka od wielu lat we Włoszech.


Słuchając jej w radiowej Trójce zapragnęłam mieć jej najnowszą książkę tu i teraz. Pamiętam, że tego samego dnia ją zamówiłam. Zaczęłam czytać, i czytać, i czytać… I czytać. Ta książka idzie opornie. Kto przyzwyczajony jest (jak ja) do podróżniczych relacji w zwięzłym stylu, będzie pogubiony.

Narracja Moniki Bułaj jest czarowna, poetycka, ale w żadnym wypadku nie systemowa. Owszem, całość książki ma bardzo konkretną strukturę, jest przecież podróż, są kolejne jej przystanki, a zatem i rozdziały w książce. To jednak, co się w nich dzieje, jest już inną bajką. Myśli autorki lewitują, unoszą się jak dym. Nic nie jest tu podane po reportersku, to bardziej impresjonistyczne opisy, niż rzetelny kawałek sprawozdawstwa, jakiego można oczekiwać. Rozmowy, wywiady? Brak. Zaplecze kulturowo-historyczne przedstawione w taki sposób, że albo wcześniej nadrabiamy braki, albo musimy na własną rękę zaglądać do dodatkowych źródeł, chcąc w pełni przyswoić sobie tekst. Nie jestem specjalistką od Azji Środkowej, ale i nie jestem totalną abnegatką. Czytam, interesuję się… A mimo to potrzebowałam posiłków w postaci dalszej lektury, wciąż z nosem w Wikipedii, chcąc poukładać sobie w głowie świat, z którego książkową pocztówkę przysyła nam Monika Bułaj.


Opisy dni, opisy podróży, opisy realiów, właściwie opisy wszystkiego są mgliste, mieszają się z ogólnym wrażeniem, zlepkiem impresji, jakie w głowie ma reporterka. Gdy już przyzwyczaimy się to takiego sposobu pisania, idzie lepiej, ale ja, mająca za sobą książki Paula Theroux, Jacka Hugo-Badera czy Pauliny Wilk, musiałam przejść kilkudziecięciostronicowy okres adaptacji. Pomogły przepiękne zdjęcia i nieco wolniejsze czytanie. Na koniec stwierdzam: warto. To nie był czas zmarnowany.