"Duchologia" przypomina nostalgiczną rozmowę z rówieśnikiem z podwórka. „A pamiętasz, jak…”, „Tak, pamiętam”, kiwasz głową i oddajesz się zadumie, przypominając sobie cuchnące klejami przemysłowymi fatalnej jakości meblościanki, kolekcje puszek w pokojach młodzieżowych, pierwszych przedsiębiorczych sprzedawców, którzy na dziurawych chodnikach wystawiali zachodnie towary, panie odziewające całe rodziny ubraniami zakupionymi w pierwszych lumpeksach. Bo polskiej „konfekcji” nie chciało i nie dało się nosić - tęskno nam było do wełnianych „szetlandów”, zamiast rodzimych swetrów z anilany.


Przyznam szczerze: jeszcze jej nie skończyłam, ale też nie spieszy mi się kończyć tego dialogu wspominek. Dawkuję go sobie, czytam pomału. Moja pamięć okazała się dziurawa, bo w omawianym okresie byłam dzieckiem. Pamięć zresztą jest wybiórcza, nieostra, niedokładna. Jak filtr fotograficzny (albo bardziej współcześnie: instagramowy) trochę wypacza. Czasem na korzyść, czasem nie, ale to właśnie z tych luk pamięci bierze się nierzadko idealizowanie pewnych epok.


Olga chciała być obiektywna, ale mam wrażenie, że się nie da. To nie zarzut, to fakt. Ona, podobnie jak ja, była w okresie transformacji dzieckiem, a dzieciństwo zazwyczaj wspomina się z pewnym rozrzewnieniem. Tak więc przywołuje ten obraz Polski świeżo kapitalistycznej, uczącej się biznesu, chociażby mieszczącego się w plastikowej, przydrożnej budce, odzianej w wąski krawat i ma się wrażenie, że z wielu zdań wypływa podsumowanie: „Ale i tak było fajnie”. A może to ja dopowiadam je za każdym razem…

Zdjęcia pochodzą z opisywanej książki.

 

Olga Drenda, "Duchologia. Rzeczy i ludzie w czasach transformacj", Kraków 2016