Powiem Wam, w co nie wierzę, gdy o kosmetykach mowa. Nie wierzę w działanie tu i teraz, chyba że mówimy o makijażu.  Nie wierzę w cuda, nie wierzę w to, że pory „da się zmniejszyć”, bo kilku doświadczonych dermatologów powiedziało mi, że się nie da, ale można oszukać patrzących i coś z tym zrobić (np. trzeba dbać o to, by skóra była matowa). Wierzę w systematyczną pielęgnację,  złuszczanie i odpowiednio dobrane składniki aktywne.


Nie wierzę, że maseczka zrobi za nas całą robotę, że jednorazowe użycie zastąpi wizytę u kosmetyczki. Nie.


Natomiast jestem w stanie zrozumieć, dlaczego maseczka Clear Improvement od Origins to taki hit.

Skład naturalny, w nim węgiel aktywny, po nałożeniu efekt matowej, dobrze „wytrawionej” cery, porządnego oczyszczenia. Ktoś, kto na co dzień przemywa twarz jedynie żelem lub płynem micelarnym i nie stosuje OCM, z pewnością będzie zaskoczony, że skóra może być tak czysta, matowa, gładka. Choć by doprowadzić tę skórę do czystości trzeba ją dość długo szorować, bo maseczka sobie siedzi i siedzi… a zmyć ją ciężko.


Wydajność znakomita. Wystarczy niewielka ilość, właściwie taka, by pokryć skórę, ale pierzyny z kosmetyku robić nie trzeba.


Zapach, a właściwie jego brak.


Później: skóra ujednolicona, matowa, bez zaczerwienień i innych niespodzianek, pergaminowa wręcz.


Inne dziewczyny chwalą ją za pomoc w walce z niedoskonałościami. Nie wiem, bo mi od lat pomaga w tej kwestii seria Effaclar La Roche-Posay, ale Clear Improvement z pewnością z ten mój rytuał dobrze się wpisuje.


I teraz jeśli planujecie zakup maseczek, to warto w domu mieć dwie: nawilżającą (taką, którą ewentualnie można zostawić na noc) i oczyszczająco-wyciszającą, np. tę. Jest droga (ok. 100 zł), ale w Sephorze można ją często upolować z 20% rabatem. Jeśli już kupicie, posłuży Wam długo.