Dawno już nie byłam na Szekspirze. Wstyd przyznać, a może i nie wstyd, bo tam gdzie mieszkam inscenizacje szekspirowskich dramatów to rzadkie dobro… Kończy się na tym, że widziałam już dwie wersje Hamleta, obydwie online. A „Króla Leara” na teatralnych deskach nie widziałam nigdy, czytałam zaś dawno. Jak można było nie pójść... do kina*?

Tym bardziej, że w tytułową rolę wcielił się Ian McCellen, szerszej publiczności znany głównie z roli Gandalfa. Aktor ma już 80 lat. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że może to być jego ostatnia szekspirowska rola. Myślę również, że długo nikt nie stworzy podobnej kreacji, co on. 

Jego Lear to król zniedołężniały, który pamięta czasy świetności i trzyma się ich kurczowo. Bo choć oddaje władzę, wciąż chce ją mieć. Ma też oczekiwania wobec córek. Rzeczywistość jest jednak taka, że świat z ludźmi obchodzi się brutalnie, a z osobami w podeszłym w wieku tym bardziej. Popadający w obłęd i rozpacz król być może jest po prostu w szponach demencji starczej, która miesza się z goryczą trudnej dla niego, nowej rzeczywistości człowieka nikomu niepotrzebnego, traktowanego bez szacunku, jakim kiedyś zapewne go darzono.

To takie szekspirowskie: temat wciąż aktualny. Mamy starzejące się społeczeństwo, Learów z krwi i kości będzie przybywać. Wielu z nas przyjdzie się zmierzyć najpierw ze starością dziadków, później - bardziej dotkliwie - ze starością własnych rodziców. Może z ich zniedołężnieniem, pretensjami do świata, z depresją. A w końcu z własną jesienią życia. Mówią, że starość się Bogu nie udała i to właśnie ilustruje „Król Lear”, uświadamiając nam, że czas się na nas odegra i jeśli nie posypiemy głowy popiołem, zwyczajnie zrobi to za nas. Bo starość utrze nosa nawet królowi. 

Wróćmy jednak do realizacji sztuki: spektakl z 2018 roku retransmitowała sieć Multikino. Nie ma tej świadomości oglądania na żywo, ale szybko można wciągnąć się w to, co dzieje się na scenie, doceniając ogrom pracy włożony w przygotowanie scenografii, pomysłowość, czy podziwiając rewelacyjne role pozostałych aktorów, szczególnie hrabiego Kenta w damskiej wersji, a także - w moim przekonaniu zaskakująco zabawną i perwersyjną - Kirsty Bushell w roli Regan, jednej z córek Leara. Sztukę osadzono w umownej współczesności, co znowu dobitnie pokazuje, jak ponadczasowe są sztuki Szekspira. Światło skoncentrowane jest na centralnej części sceny, na której umieszczono okrąg. To w nim będą dziać się rzeczy najważniejsze, a aktorzy będą na niego wchodzić lub schodzić, usuwając się tym samym w cień i odsuwając od umieszczonych (również centralnie) mikrofonów. Czasem powodowało to trudności - gdy aktor zapomniał się i oddalał się od centrum, jego głos zanikał. I te hektolitry padającej na aktorów wody, oni przemoczeni. To udręczenie jest tu pokazane choćby poprzez oddanie warunków pogodowych. 

Nie do końca przekonał mnie Glouser, którego zawsze wyobrażałam sobie jako bardzo tożsamego z Learem - rozczarowanego potomstwem, wpatrzonego w swojego władcę jako symbolu lepszych czasów, które już minęły. Pozostałe dwie córki Leara również niespecjalnie zapadają w pamięć. Na szczęście Ian McCellen wraz z Sinéad Cusack w roli hrabiny Kent dźwigają sztukę nader dobrze. 

"Król Lear", Chichester Festival Theatre, reż. Jonathan Munby

 

*Wpis zrealizowany przy współpracy z siecią Multikino Polska