Oglądaliśmy chyba wszyscy „Marsjanina”, no bo któż nie oglądał? Nominacje do Oskara (aż 7) i Matt Damon w roli tytułowej, a także dwa Złote Globy w kategorii Najlepsza komedia lub musical (pewnie humor głównej postaci grał tu kluczową rolę) oraz dla Matta za rolę męską, zachęciły skutecznie.

My tu jednak nie o filmach, a o książkach.


Andy Weir stworzył znakomitą powieść. Nikt jednak nie chciał jej wydać, więc „Marsjanin” rozpoczął swój żywot jako publikowana w odcinkach powieść na stronie Andy’ego. Dzieło tak się spodobało czytelnikom (w końcu oni wiedzą lepiej), że autor wkrótce opublikował e-booka na Amazonie. I poszło, a finałem był wspomniany film.

Mamy ciekawą historię: i samej książki, i tą w niej zawartą. „Marsjanin” stał się hitem nie bez przyczyny: to lektura, którą można połknąć z wielką przyjemnością, jak czekoladę. Na raz. Dlaczego by zatem nie iść za ciosem i nie opublikować czegoś w podobnej konwencji? Tyle tylko, że tym razem bohaterką jest kobieta o arabskich korzeniach, dwudziestokilkuletnia Jazz, postać nie do końca krystaliczna. Dziewczyna jest przedsiębiorcza i zaradna, ale zarabia mało. Dorabia drobnym przemytem. Marzy o pieniądzach i to one są jej głównym motywatorem. Nagle pojawia się okazja zarobienia naprawdę przyzwoitej kwoty i - nietrudno się domyślić - Jazz bierze tę fuchę bez wahania. Tylko że za takimi okazjami zawsze stoją problemy i tak jest też tym razem.

Tyle fabuły, by nikomu nie zepsuć treści. Przejdźmy do tego, jaka ta książka jest. Oczekiwania mamy duże, ale Weir sam sobie ustawił wysokość literackiej poprzeczki.

Mamy dość sztampową scenę otwierającą powieść, ale to dobra scena na początek filmu. Taaaak - Andy chyba szykował się do ponownej sprzedaży praw do ekranizacji, gdy tworzył „Artemis”. Wybaczamy mu szybko, bo wkrótce okazuje się, że jest to książka wciągająca. Jazz jest ciekawa. Trochę chłopczyca, marząca o pieniądzach, o lepszym życiu. Stać ją wyłącznie na klitkę w jedynym mieście na Księżycu, gdzie role - zdawało by się - są podzielone i niezmienne, więc pragnie tego, czego nigdy nie miała. Wkrótce potem poznajemy całą galerię przeróżnych postaci, które efektownie ubarwiają nam powieść, ale to rzecz jasna Jazz pozostaje osią całego dzieła.

Być może narracja pierwszoosobowa nie służy powieści. Mam wrażenie, że Weir nie do końca „czuje” kobiece wnętrze, przez co postać głównej bohaterki nie jest zbudowana tak dobrze, jak mogła by być. Czego brak w konstrukcji Jasmine (to jej pełne imię), autor nadrabia wyjaśnianiem szczegółów naukowych, które koniec końców mają bardzo ludzką stronę, bo nagle okazuje się, że kawa w wodzie, która wrze w 61 stopniach (pamiętajcie - Księżyc) jest po prostu podłą lurą. Bardzo w tym wszystkim kłania się nam „Marsjanin”. Może gdyby Artemis ukazał się jako pierwszy, powiedziałabym: „Wow!”. A tu jednak jest i wciągająco, i nieco zabawnie, ale to już nie poziom „Marsjanina”. Winy upatruję w narracji i wyborze kobiety na główną bohaterkę. Być może Weir przelał swój humor w postać Marka Watneya, ale tu już nie potrafił oddać Jazz tego, co ma najlepsze. Może zadziałał dystans płci… Dużo tego gdybania.

Co nie zmienia faktu, że to JEST gotowy materiał na film i że całość przeczytałam w kilka godzin z przyjemnością. Po prostu zaczynałam z dużą ilością miejsca na zachwyt, a tu pudełeczko wypełniło się tylko częściowo.